Wlewam w
siebie hektolitry kawy. Siedzimy na sali już pięć godzin, a ja padam z nóg.
Ludzie śmieją się, mówią, że Twoja nieobecność źle na mnie wpływa, że z
tęsknoty nie mogę spać. Nie zaprzeczam, nie potwierdzam. Milcząco znoszę żarty.
No, bo co im powiem? Że to nie Twój wyjazd źle znoszę, tylko ciągłe kłamstwa?
Niezdecydowanie? Źle znoszę swoje życie, taka pada odpowiedź, kiedy Maryśka
siada cicho koło mnie i stara się podnieść mnie na duchu. Jedyne prawdziwe
zdanie, które pada z moich ust od początku treningu. Żałosne.
Wracam do domu autobusem. Pogoda jest
paskudna, czuję się pozbawiona jakichkolwiek sił, a człowiek, który dosiada się
do mnie na drugim przystanku śmierdzi i próbuje mnie poderwać. Wybucham, mówię
mu o wszystkich moich problemach, chamsko gnoję na koniec monologu. Całe
szczęście, akurat wysiadam. On tylko patrzy na mnie osłupiały, a kiedy drzwi
się za mną zamykają, słyszę jeszcze, że jestem popierdoloną wariatką. Uśmiecham
się do niego z wdzięcznością, wreszcie ktoś powiedział mi prawdę.
W mieszkaniu jest przeraźliwie pusto, cisza
mnie tłamsi, przygniata swoim ciężarem. Zamawiam pizzę, młody chłopak, który ją
przywozi, uśmiecha się do mnie smutno i mówi, że to tylko chwilowe, że jutro
jest nowy dzień i na pewno będzie lepiej. Patrzę na niego oszołomiona, w
podzięce za pocieszające słowa płacę grubo więcej niż powinnam. Spoglądam w
lutro, nie mogę uwierzyć, że wyglądam na tyle źle, że obcy człowiek zauważa, że
mam problem. Rzeczywiście, nie wyglądam na tyle źle, tylko jeszcze gorzej. Mam
podkrążone oczy, widać w nich ogromną pustkę, a w dodatku jestem przeraźliwie blada. Wzdycham i biorę
się za jedzenie. O ironio, nawet to nie sprawia mi dziś przyjemności.
Czekam, aż przyjdzie, aż ponownie zjawi się
ze swoim uśmiechem, weźmie mnie w ramiona i da mi poczucie, że nie jestem w tym
wszystkim sama. Ale nie przychodzi. Znowu ryczę, oglądam horror i wpycham w
siebie resztki pizzy. Czuję, że mnie mdli, zwracam wszystko, a potem kładę się
na podłodze i mam wrażenie, że spadam. Coraz szybciej, gwałtowniej spadam.
Przybliżam się do dna z każdą kolejną sekundą, zapadam sama w sobie. Niebezpiecznie
gubię się w labiryncie uczuć i kłamstw.
Zbliża się północ, a ja nadal siedzę
bezczynnie na kanapie w salonie. Nie mogę zasnąć, wpatruję się w nasze zdjęcie,
bodajże z zeszłego miesiąca. Wtedy wszystko było jeszcze takie proste. Wtedy
miałam jeszcze siłę się mu opierać. Czuję kolejne łzy i z irytacją je ocieram.
Nie mam już sił płakać, wiem, że to nic nie da. Ale one nie chcą przestać. Z
uporem maniaka napływają mi do oczu, a ja dostrzegam w tym mało zabawną ironię.
Jestem zupełnie jak te krople. Pcham się do niego, mimo, że nie mamy już sił
tak żyć. Nie mogę przestać, nie chcę.
Słyszę ciche pukanie do drzwi. Wpadam w
panikę. Nie wiem, kto to może być, gdzieś czai się myśl, że to Ty, postanowiłeś
wrócić wcześniej, stęskniłeś się. Ale masz klucze. A ja nie mam czego się bać.
Jestem sama. Cierpię, ale na to znajdę jakieś wytłumaczenie. Kolejne. Jednak to
nie Ty. To On. Cały przemoczony, krople wody kapią mu powoli z włosów. Spogląda
na mnie smutno, a ja oszołomiona nie wiem, co powiedzieć. W końcu jednak
reflektuję i wpuszczam go do środka. Wyzywam od idiotów, najeżdżam na niego, że
wybiera się w taką pogodę bez parasola, że będzie chory, że jest lekkomyślny.
Lecę po jakiś suchy ręcznik, nastawiam wodę, ignoruję jego natarczywe
spojrzenie. Bo już zauważył, że jestem kupą porażki, będzie oczekiwał
wyjaśnień. A ja nie mam ochoty o tym rozmawiać. Wyciągam z szafy Twoje ubrania
i mu podaję. On rzuca je na krzesło, chwyta mnie mocno za ręce, kiedy jestem w
drodze do kuchni, przyciąga do siebie i wbija we mnie swój wzrok. Wie, że już
nie ucieknę, luzuje więc lekko uścisk, a ja natychmiast się do niego przytulam.
Jest mokry, ale mi to nie przeszkadza. Chcę po prostu poczuć jego dłonie na
moim ciele, jego ciepły oddech i chcę wiedzieć, że jest ze mną. Tak zwyczajnie,
że mnie wspiera.
I wspiera. Jest tu, jest teraz. I szepcze
cicho, że będzie już zawsze.
Boziu! Z każdym kolejnym słowem coraz bardziej uzależniam się od tego opowiadania *.*
OdpowiedzUsuńNie wiem co napisać, cudowne to jest. Szkoda mi jej, ja bym chyba musiała wyjechac, zeby nie ranic ich obu ;/
OdpowiedzUsuńKurczę, popieprzona relacja... :(
OdpowiedzUsuń